Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cających, pomykających, stawających słupka, dotrzymujących w kotlinach, a wszystkie prosiły: „Panie Malwa, zabij Burka, psa plebańskiego!“
Naraz, nie wiadomo skąd się wziął w marzeniu wierny pies jego Cymbał, który zdechł już dosyć dawno, i teraz wyszczekał wyraźnie te słowa:
„Burka, psa plebańskiego, nie można zabijać!“
„Skoro nieboszczyk mój Cymbał tak powiada, to już go usłucham.“
Pomyślał sobie strzelec i wystrzelił między zające, które pierzchły na wszystkie strony. Następowały potem obrazy, poplątane i bez żadnego związku: kucharz, wschodzący księżyc, anioł w białej komży i ze skrzydłami, Marysia Teterzanka zajadająca plaster miodu. Wpatrzył się w ten ostatni obraz i usnął.
Zaspał.
Był już ogromny dzień, kiedy strzelec przetarł oczy, ziewnął, zrobił znak krzyża świętego i ucałował ziemię przed łóżkiem, nad którem wisiał przylepiony do ściany barwny obrazek Zbawiciela w koronie cierniowej. Uklęknął, odmówił pacierz głośno i znowu ucałował podłogę. Powstał, zaczął opatrywać dubeltówkę: przedmuchał obie lufy, nabił, włożył do torby kawał czarnego chleba, flaszkę z gorzałką, na wychodnem jeszcze się przeżegnał, nacisnął na oczy kaszkiet i wyszedł. Zaraz na drodze