Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lokaj widocznie ugodził teraz w słabą stronę, gdyż Malwa poskoczył co tchu do okna, prawie się położył na szybie i z wielkim niepokojem zapytywał:
— Co, co, co? Co ja powiedziałem?
— Powiedziałeś pan, że ludzie, którzy trzymają psy zawleczone, są od psów gorsi... Tymczasem Burek jest pies plebański.
— A bodajże mi język zaraz odpadł!
— Powinien odpaść, bo go Pan Bóg nie na bluźnierstwa dał człowiekowi! Trzeba się dobrze nad tem zastanowić, panie Malwa, zrobić rachunek sumienia, iść do spowiedzi... Wstyd, wstyd dla katolika takie rzeczy mówić!
— Człowiek grzeszny, wypsnęło się z głupiej gęby, — mówił żałosnym głosem strzelec, a Grzegórz uszczęśliwiony, że narobił Malwie zmartwienia, podążył ku pałacowi.
Po odejściu lokaja, strzelec niezmiernie podrażniony, z boku na bok się przewracał, powtarzając w duszy: „Obudzą człowieka i wodzą na pokuszenie... Mieli rozum ci święci Pańscy, którzy na puszczę uciekali od świata“.
Strzelec popadł w ów stan, co to człowiek niby czuwa, a majaczy i senne widziadła go trapią. Zaczął od rozmyślań, jak trudno jest wśród ludzi uniknąć grzechu, przeszedł niebawem do psa plebańskiego i widział Burka z klockiem u szyi, harcującego w polach za zającami. Opadły go teraz tłumy zajęcy, ki-