Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przy oknie postać mała, rozczochrana, drapiąca się w plecy, w głowę.
— O cóż chodzi? — zapytał strzelec dosyć szorstko.
— Trzeba, żeby zwierzyna była porządna!.. Buliony, auszpiki będą robili... Kuropatwy, koniecznie kuropatwy być muszą... Zajęcy sztuk z dziesięć, z tuzin i więcej...
Żachnął się na to mały człowieczek w oknie, odskoczył i zniknął w cieniach izby, mrucząc: „Sekrety takie!“
A Grzegórz wołał: — Jeszcze nie wszystko, panie strzelec! Kwiczoły na stół być muszą.
— Uhu, kwiczoły! Trzeba je najprzód stworzyć!
Po tych słowach dał się słyszeć łoskot ciężaru padającego na posłanie z mrukiem: „Do okna człowieka po to wołać“...
— Panie Jakóbie, — uprzykrzał się natrętnie Grzegórz — panicz kazał przypomnieć, żeby wystrzelać te psy, co po polach za zającami gonią.
— Gorsi od tych psów są ludzie, którzy takie psy chowają, a żyją, — rzekł strzelec popędliwie.
— Aa, pięknie, panie Malwa! Nigdym nie myślał, żeby człowiek pobożny, chrześcijanin, tak nabluźnił językiem! Trzeba się z tego wyspowiadać.