Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bezpieczeństwa: mógłby podejść nawet do psiej budy i z pod śpiącego wroga wyciągnąć bodaj kłak słomy — okropna ostateczność!
Dotarł nareszcie do wsi, jak żebrak obchodzi chałupy, obwąchuje, szuka — i tu wszędzie zaspy. Nie uciekał z przestrachu, choć słyszał chrapanie ludzkie, mruki krowie, beki cielęce, tupanie koni. Wszelkie żywe stworzenie wypoczywało o tej porze i — ma się rozumieć — nie na czczo. Psy pozaszywały się gdzieś w barłogi — przynajmniej z tej strony zając mógł być bezpieczny. Natrafił szczęśliwie na dziurę w płocie, wlazł do chłopskiego sadu, zaczął ogryzać gałązki szczepia i byłby tu pewnie pokrzepił mocno podupadłe siły; ale naraz kogut zapiał, hałaśliwie trzepocząc skrzydłami, gęsi podniosły wrzask nadzwyczajny, a jednocześnie małe dziecko rozkrzyczało się w chacie. Takiej wrzawy nie zniesie najmężniejsze serce zajęcze, więc i on umknął.
Przebiegł teraz przez staw szeroki, zamarzły, śniegiem zawiany i znalazł się u stóp białego pałacu. Napróżno szukał tutaj, wąchał naokoło: nic nie znalazł, tylko — twarde, zimne mury. Stąd podążył ku dworskiej kuchni i w jej okolicach uprzątnął zlodowaciałe resztki gotowanych kartofli, marchwi, grochu, które prawdopodobnie wieczorem wylano razem z pomyjami.
Z pod kuchni puścił się głównym szpalerem przez ogród, ku inspektom. Dopiero tu-