Przejdź do zawartości

Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

taj odkrył pod śniegiem skarby rzetelne w wielkiej obfitości: nawpół zgniłe, przemarzłe głąbiki kapusty, kalafiorów, łodygi wspaniałych kardów.
Już dzień świtał, a on czerpał jeszcze nienasycony z owej kopalni, jak gdyby chciał najeść się odrazu na dni kilka.
Zawierucha też ustawała, niebo się przecierało, a świt pozłacał obłoki, kiedy nasz szarak syty pomyślał o spoczynku i wykonywał odwrót z ogrodu.
Tuż za płotem potknął się na jakimś zającu, który widocznie nie miał sił iść dalej, padał, a może i dogorywał. Ha, za niewytrzymałość życiem się płaci!
Natomiast nasz zając złożył dowody wytrwałości, dzielności, godne, aby je przekazać w dziedzictwie gatunkowi, a przeto musiał się teraz wyspać należycie. Oby ziemia takich miała jak najwięcej!..,
Nie kwapił się zbyt daleko i postawił klucze podług odwiecznej tradycyi zajęczej, a potem rzucił się w kotlinę śnieżną, jak w piernat. Gdyby mu w młodości słuchów nie obcięto, byłby je także obyczajem praszczurów położył po sobie. Niebiosa wytrząsnęły jeszcze resztę śniegu i łaskawie tą pierzynką nakryły szaraka. Opłaci się żyć, aby mieć szczęśliwe chwile zasypiania bez troski. Teraz mocno sobie postanowił spać twardo i jak najdłużej dotrzymywać w kotlinie.