Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się w nocy światła niebieskie i z góry tak jasno patrzą na głód i chłód zwierząt — jasno i spokojnie. Matko-przyrodo, gdzie ty masz serce dla swoich dzieci?...
Po mrozie — odwilż, a potem — znowu zadymka śnieżna, kurzawa taka, że świata nie widać. Biedny zając tuła się, wałęsa noc całą, brnie w zaspach śniegu po uszy. Zna tak dobrze tę okolicę, a jednak błądzi nieustannie. Pragnął oto przedostać się do rzepaku i zaszedł podczas zadymki w ugory wyjałowione. Z wielkim trudem odgrzebał wał śniegu i znalazł twardą skorupę ziemi, skrzepłą od mrozu. Teraz chciał wyjść na oziminy, a zabrnął w sapowate oparzeliska, gdzie woda nie zamarza i po brzegach olszynowa krzewina porasta. Ogryzał tutaj cierpką, gorzką korę, a wicher straszliwie huczał i dął nań śniegiem. Przekopał się na jakąś polankę, przystanął, miarkuje, gdzie wieś, gdzie dwór, dworskie ogrody, gumna, stajnie. Dzikie zwierzę w razie głodu gotowe pukać, nawet do bram wstrętnej dla siebie cywilizacyi. Tam się zawsze znajdzie jakiś okruch jadalny. I znowu brnął przez zaspy, niczyją nogą nietknięte. Szedł na los szczęścia prosto przed siebie, gdyż w taką zawieruchę oczy go prowadzić nie mogły.
Oj, jeść, jeść się chce, gwałtu — jeść, jeść!...
Pędzony głodem straszliwym, zatracił w sobie uczucie strachu, narażał się na ciężkie nie-