Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Całej rodzinie dużo do myślenia dała okoliczność, że doktór nie chciał przyjąć wynagrodzenia za wizytę.
— Bardzo grzeczny i dorzeczny człowiek! — rzekła Flora zadowolona.
Marynia spojrzała zalotnie w zwierciadle, poprawiła sobie grzywkę i odparła:
— Ja wiem, dlaczego Chylecki nic nie przyjął!...
Stary leżał z zamkniętemi oczyma i w cichości rozmyślał: „Franek, szelma, pewnie zgoni, zamorduje szkapę!... Dałbym ja mu!“
Pod wieczór pogorszył się stan zdrowia i chory zaczął stękać.
— Czego kwękasz? — fuknęła nań Flora, — to ci nie ulży, a nas głowy bolą.
Napomniany, wstrzymał się już od jęków i choć sam w nocy nie spał, innym spać nieprzeszkadzał.
Ale nazajutrz rano znowu stękał — zapomniał się widać. Przychodzą na to do domu sąsiadki i któraś półgłosem z miną litościwej duszy powiada:
— Z duszy-serca życzę mu wyzdrowienia, ale jeśliby się długo miał tak męczyć, to lepiej, żeby odrazu...
Tetera słyszał te słowa, drgnął, rozstękał się głośniej jeszcze.
Drgnęła i Flora: „źle byłoby stracić takiego wołu roboczego!“