Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Inna sąsiadka wsłuchując się w owe jęki starego: „ę, mę, tę“ powiada:
— Toć on wyraźnie prosi o miętę! dać mu mięty!
W jakie pół godziny potem Terenia podała ojcu spory garnek wrzącego miętowego naparu. Chory pochwycił garnek oburącz, pił chciwie, jak koń spragniony, kiedy się dorwie do strugi. Wypił wszystko, odsapnął, trapiony przez czkawkę, odwrócił się do ściany i usnął.
O zmroku przetarł oko, ziewnął szeroko, wstał, odział się, wziął strzelbę pod kapotę i poszedł w pole.
Taki nie ma czasu chorować.