Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Po przywitaniu z paniami, wszczęła się dłuższa rozmowa, do której bogatego wątku dostarczyło wyrażenie Flory.
— Pan doktór na nas nie łaskaw.
Marynia, to mrużąc oczyma, to zawracając, powiedziała.
— Tam się bywa, dokąd serce ciągnie.
— Na to Chylecki, odparł, że gdyby szedł za głosem serca, musianoby go „z pewnego domu“ w Malwiczach, przemocą wyrzucać. Wszystkie się domyśliły, że o ich domu mówił i panny skromnie spuściły oczy.
Terenia wyrwała się po chwili milczenia:
— Jaki z pana komplemencista!
Za to ją później Marynia wyłajała, mówiąc: „dziecinna jesteś, nic się w takim razie nie odpowiada! Przytem przytoczyła różne podobne wypadki w domu cioci Calewiczowej.
Nareszcie doktór zabrał się do chorego, obejrzał język, pomacał puls i zaczął bańki stawiać, a Marynia mu pomagała co starego nadzwyczajnie wzruszyło — uważał to za dowód dbałości o zdrowie ojcowskie. Kiedy Tetera, gęsto obłożony bańkami, syczał, panny tymczasem szczebiotały i chychotały z Chyleckim, a Terenia znowu się wyrwała:
— Czy pan kobietom także stawia bańki?...
Oo, i jak!... — zawołał doktór z uśmiechem znaczącym, a Marynia okiem przesłała siostrze błyskawicę gniewu.