Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czwartego miał pana, zawsze na podziękowanie za usługi odbierał kopnięcie nogą — okrzyczany łapikura, jedynie lizustostwem skarbiący sobie względy panów. Takim się darzy na świecie.
Nasz bezuchy, choć widział zdaleka rozlew krwi zajęczej, zachował się jak zwierzę, nie litość uczuł dla zamordowanego, tylko jeszcze większy strach o siebie. Przycupnął w lesie i słuchał bicia własnego serca: jesto muzyka zajęcza — marsz strachu.
Zeszło mu do późnego wieczora. Wschodził październikowy księżyc, wyglądał jak placek szewski-kołacz z serem, oblany szafranem, poprzypalany, wysadzany czarnymi rodzynkami. Cisza panowała w polach, spokój, budzący w zającach zaufanie i największy tchórz uczuwa w sobie niekiedy błogą pewność, że nikt nie czyha na jego życie. Nie, pewności takiej nigdy niema u zająca; jest tylko pół-pewność.
Szarak opuścił kotlinę, baczył czas jakiś, o ile mógł obciętymi słuchami; potem skacząc z zagona na zagon, popędził na wzgórek z krzyżem. Wytarzał się tu w rosie, przytupnął, wyciął szczupaka — bawił się w zucha, wyobrażał sobie, że jest odważny.
Pst!... Usłyszał lekki szelest. Aa, to jakiś zając! Tylko nie gach, jeno płeć żeńska. Wprawdzie minęła już pora zajęczych zalotów i w październiku nie zawiera się związków