Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szarak — marsz, marsz — wyciągnął skoki i, niepostrzeżony przez kucharza, psa, pełnym cwałem popędził do brzozowego lasku, gdzie zaraz na brzegu przysiadł i patrzył i słuchał, co będzie. Był to rycerski chrzest jego, pierwsze w życiu spotkanie się z myśliwym i wyżłem. Gdyby to życie tak przeżyć, zmykając niewidzialnie!
Oho, Bekas coraz żwawiej merda kusym ogonem, wyciągnął pysk przed siebie, jak gdyby pił powietrze, przygarbił się nieco i krok za krokiem wolniutko stawiał!... Kucharz podchodził, strzelba na pogotowiu. Pies już coś wystawiał, stanął jak wryty, z jedną łapą podniesioną.
O jakie trzydzieści kroków od kotliny naszego bezuchego szaraka była kotlina druga, a w niej — szarak o dwóch słuchach, śpioch widać, nieczuły na wrażeniu świata zewnętrznego — strach małego talentu. Niech giną zające, które się bać nie umieją! Jak bomba wyskoczył z legowiska, a w tej chwili huknęło — tarach! Zatoczył się, ale pędził... Drugi raz — tarach — i kot przewrócił kozła, poszedł do torby pana Filipa.
Ten zginął, tamten ocalał — oto różnica w przymiotach osobniczych. Zawsze drżyj ze strachu i uciekaj, bylebyś życie ocalił!
Należy wiedzieć, że ten kucharz nie był wcale zawołanym myśliwym, a jego Bekas już