Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Do kotliny jego dochodziły odległe gwary świata, wzywające do baczności. Słyszał, jak baby we wsi miądlą konopie, a kłócą się, klną siarczyście. Psy zawzięcie oszczekiwały wóz przejeżdżający z turkotem. Żrebiątko zarżało gdzieś cieniutkim głosem, a matka odpowiadała mu grubem rżeniem. Krowa uparcie raz po razu porykiwała. Kogut zapiał na odmianę.
To wszystko nie przerażało go jeszcze tak dalece. Dopiero kiedy gęsi podniosły wrzask ogromny, ogarnął go niepokój i wyskoczył z kotliny, a dobrze zrobił.
W samej rzeczy, pan Filip, kucharz dworski z Morzelan wybrał się właśnie pod ten czas na polowanie. Szedł w długich butach, z dubeltówką pod pachą, a jego wyżeł Bekas wyskakiwał przed nim radośnie.
Raz się tylko żyje, więc gdy o życie chodzi — na wojnie, czy podczas burzy morskiej — nikt nie lekceważy przywidzeń, przeczuć i przepowiedni. Co najmniej o pięćset kroków od kotliny znajdował się myśliwy, a źle mu było patrzeć, gdyż słońce miał naprzeciw. Zając przeciągnął się, zerknął. Tak, kucharz szedł prosto na kotlinę, a wyżeł merdał ogonem, biegł naprzód i z jego postawy dawało się widzieć, że nawet coś już zawietrzył. Teraz, ma się rozumieć nie ma niebezpieczeństwa; ale gdyby nie gęsi, nie przywidzenia, przeczucie...