Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Teterzak, w obec choroby i kalectwa starego, trząsł całym domem, a siostry i matkę trzymał w karbach. Marynia leżała na łóżku w potach, ponieważ któraś z sąsiadek twierdziła, że jad wścieklizny można z siebie wyparować, wypocić, i przeto dawano dziewczynie szklankę za szklanką kwiatu bzowego.
Chylecki z nadzwyczajną powagą obejrzał rany i rzekł:
— Żartów tu niema! Trzeba wypalić żelazem! — zażądał sztabki żelaza, kazał rozniecić suty ogień na kominie, rozporządził, ażeby Franek i Witalis służyli mu za pomocników podczas wypalania rany. Wszystko to stało się zgodnie z jego wolą.
Dwa lata niespełna temu, Marynia nie pozwoliła sobie zaszczepić ospy na ramieniu, co — jak mówiła — zeszpeciłoby jej rękę, i felczer wzgląd ten uszanował: kochał ją wtedy. Obecnie chodziło dziewczynie o nogę, przyczem przewidywała i cierpienia dotkliwe, a nie było pewności, że ją pies wściekły istotnie skaleczył.
Tymczasem Chylecki wymagał dziś bez pytania, aby się poddała wypalaniu i najmniejszem słówkiem nie zachęcił ją do wytrwania; ona teraz nie śmiała, czy nie umiała opierać się jego wymaganiu.
Gwiazda Maryni gasła. „Może uległością zjednam go sobie.“ Pomyślała, wstrzymując gorzkie łzy, cisnące się do oczu. A on, jakby