Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czał ich tłum liczny, z którym złączyły się teraz starsze i młodsze Malwiczanki. W domu głównie kobiety jasno dowiodły Florze, Tereni i Jadzi, że Marynię bezwarunkowo pies wściekły pokąsał. „Trzeba zażegnać!“ Nalegały jedne. „Żelazem ranę wypalić!“ Powtarzały inne. Biedna Marynia!
Dzisiaj właśnie, w wigilię świętego Jana, miała zamiar rzucić swój wianek na fale Wiereciejki i w tym celu nazbierała kwiatków, a tu się zdarzył taki przypadek. Pocieszała się tylko, że zapewne niewierny, choć dotąd stale kochany doktór obejrzy rany na nodze i będzie je goił. Cierpienie ma także swój urok.
— Doktora, jak najprędzej doktora! — zawołała mimowolnie, wodząc po zebranych smętnym wzrokiem. Szlachcianki mrugnęły jedna na drugą, a łokciami się trącały.
Był zaś w Malwiczach młodzieniec, Witalis Korduskiewicz, który oddawna wzdychał potajemnie do Maryni; ona go lekceważyła, ponieważ często obuwał nogi w łapcie, a wyglądał jakby nigdy nie myty. Ten, bez względu na niebezpieczeństwo spotkania się z psem wściekłym, pobiegł do Morzelan, ażeby dla pani swego serca sprowadzić doktora. Szedł a po drodze myślał: „Mój Boże, czemuż nie jestem doktorem! Wyssałbym jad wścieklizny ustami z tej nóżki.“ Mimo brudu i łapci, Witalis był bardzo uczuciowym człowiekiem.