Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tymczasem, od strony łąk, wracała tędy właśnie Marynia Teterzanka, niosąc w ręku ogromny snopek kwiatów polnych. Widok psa, wrzaski ścigających, nadzwyczajnie przeraziły dziewczynę. Upuściła kwiaty, rzuciła się na żywy płot z głogów i tarniny, padła wśród kolców, zemdlała ze strachu.
Pogoń złożona z szlachty zagonowej, huknęła teraz jeszcze głośniej, natarła jeszcze żwawiej. I pies rwał jak szalony, a kiedy w przebiegu otarł się o Teterzankę, urwał jej kawałek błękitnej spódnicy.
— Hu — ha! Hu — ha! — wrzasnęła pogoń i niektórzy młodsi rączo wysforowali się naprzód, pierwsi przypadli po rycersku do omdlałej, zaczęli ją czemprędzej cucić.
Toż błękitna spódnica podbiła niejedno serce w Malwiczach i gdyby tylko nie była zadzierała swego zadartego noska, Tetera miałby już zięcia. Cóż kiedy fumy i ten Chylecki.
Młodzież niebawem spostrzegła, że piękna Marynia ma rozdartą pończochę, a na pończosze krwawe plamki. Zrodziło się więc — rzecz prosta — pytanie, czy ją pies wściekły ukąsił, czy też zraniły ostre kolce głogów w żywym płocie.
Kiedy nareszcie odzyskała przytomność, a jeszcze nie ochłonęła z przestrachu, dwaj młodzieńcy wzięli ją pod ręce i pełną wdzięku, cokolwiek załzawioną, prowadzili do domu. Ota-