Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Cóż kiedy prześladowca sadził teraz za złodziejem krokami rozjuszonego niedźwiedzia, gdyż słyszał poza sobą wołający o pomstę głos Udusia.
Wysmuklejszy Tetera dawał Sokolcowi obroty nadzwyczajne, odsadził się i już, już miał buchnąć w gąszcze zagajników, kiedy wpadł na kloc jakiś i gruchnął na ziemię jak długi. Zerwał się wprawdzie co żywo na nogi, ale w tejże chwili poczuł, że potężna łapa pochwyciła go od tyłu garścią za włosy. Więc wierzgnął z całej siły nogą i doznał wrażenia, jak gdyby kopnął kłodę drzewa, czy posąg ulany z żelaza. A tu już druga łapa ścisnęła go kleszczami za ramię i trzęsła nim jak pomiotłem. Gwałtu!...
Tetera miał na plecach dubeltówkę — lufy zwrócone ku tyłowi, kolba na przodzie — a w dubeltówce jeszcze jeden nabój. Szczęknął kurek, strzał huknął, żelazne kleszcze wypuściły z uścisków łeb, ramię, i złodziej pomknął naprzód. Odbiegł może pięć, może sześć kroków, kiedy za nim huknęły dwa strzały i Tetera padł przed samym zagajnikiem, z dubeltówką Malwy na ramieniu, wzywając przeraźliwym głosem pomocy!
— Zgiń, zdechnij, psubracie!... Przyjaciela mi zabiłeś i mojej zguby chciałeś! — mruknął Konstanty i zawrócił z niejaką nadzieją, że wierny Uduś może jeszcze żyje. Doznał smutnego zawodu.