Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

coś widocznie zwróciło jego uwagę, gdyż stanął, warknął i, brnąc po śniegu, zapalczywie w las poskoczył. Zachwycił właśnie słuchem daleki odgłos toporu, walącego w pień drzewa, co wprawiało cały las w jakieś drżenie. Pies wnet dopadł do miejsca, gdzie złodziej ścinał choicę, i poznał zapewne swego nieprzyjaciela, bo z ogromną wściekłością rzucił się do niego.
Tetera zrozumiał niebezpieczeństwo, siekierą odparował napad psa i z nadzwyczajnym pośpiechem pobiegł do sani, aby się ocalić ucieczką. Ale oto Uduś zaskoczył koniowi drogę, rozżarty skoczył mu do pyska. Musiał dotkliwie ugryźć, skoro siwek chrapnął, rzucił się w bok jak szalony, zawadził sankami o drzewo, wywalił pana na ziemię, zerwał postronki, rozbił sanie i z jednym dyszlem u szyi puścił się w las cwałem. Straszne było położenie Tetery: tu pies rozwścieczony dopada, szarpie, a tam w oddaleniu już słychać odgłosy kroków Konstantego — chrzęst i łomot gałęzi, dudnienie ziemi, jakby odyniec szył przez knieję. Strach!... Niewiele czasu miał do namysłu: złożył się, wziął psa na oko, o ile w lesie noc ciemna pozwalała, i wypalił. Uduś ugodzony zaskomlił żałośnie, a jego zabójca rzucił się w las i usiłował dotrzeć do gęstych zagajników, gdzie niezawodnie znalazłby bezpieczne schronienie przed Konstantym.