Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skiem mówili o psach pana Konstantego. Chłopi za oczy mianowali go panem Konstantym. Kiedy szedł przez wieś, ziemia dudniła pod jego nogami, a Uduś na poczekaniu rozbijał chłopskie kundle, które miały odwagę wypaść na drogę i szukać zaczepki. Więksi chłopcy z otwartemi usty, wybałuszonemi oczyma spoglądali nań w milczeniu; małe dzieci, wiercąc palcami w nosach, bojaźliwie zerkały z za płotów. Na wsi bardzo wiele znaczy, jeżeli kogo psy i dzieci uznają.
Takież samo wrażenie wywierał Konstanty i w Malwiczach, zaludnionych przez szlachtę zagonową.
Niektórzy złodzieje leśni odrazu stracili chęć do kradzieży drzewa. „Kara sądowa — jeszcze pół biedy, ale dostać się w łapy takiego niedźwiedzia — psiakrew!“... Strach był tem większy, że strzelec głośno do kogoś powiedział: „Po co na sądy zdawać, kiedy ja mam w rękach własny sposób?“
Jeden Tetera nie uląkł się pogróżki, mówiąc: „Ee, nie taki dyabeł straszny, jak go malują!“ I w dalszym ciągu po staremu z siekierą chadzał do lasu, po staremu kłusował.
Chociaż mu się raz, drugi trzeci udało, jednakże zatarg z Konstantym łatwo było przewidzieć.
Któregoś dnia przyszedł do Malwicz Icie, kupił u Tetery skórki lisie, zajęcze i wszczął