Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Byłem taki głupi, żem to chciał utaić, tymczasem Pan Bóg wszystko widzi... Szczerzuchną prawdą i podług sumienia człowiek żyć powinien.
— Pan Bóg wszystko widzi, jeno nic nie mówi! Tu w Morzelanach muszą być przy dworze różni podszczuwacze, donosiciele hę? Oni, pewnie, pana Malwę oczernili? Marnego chojaka w lesie ścięto, a rządcy donieśli, że bale dębowe codziennie furami do miasta odchodzą.
— Dębina, sośnina, grabina, brzezina — wszystko na czysto grzech mój własny! — zawołał były strzelec, uniesiony zapałem oskarżania siebie samego, — nikt na mnie nie podwodził, tylko czysta prawda, jak oliwa, zawsze na wierzch wyjść musi.
Sokolec przystanął i zdziwione oczy wytrzeszczył na Malwę tak dobrodusznie przyznającego się do kradzieży drzewa w lesie; potem ruszył dalej z uśmiechem na ustach, który zdawał się mówić: „Jeszczem też nigdy w życiu nie widział takiego głupca!“
Po chwili milczenia rzekł znowu:
— Rządca mi mówił, że w Morzelanach jest pełno kłusowników, a głównie — jeden z Malwicz...
— Co kłusownik winien, jeśli mu nikt polować nie przeszkadza? Kłusownicy — także moja wina! — wykrzyknął Malwa skwapliwie