Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przekonany, że nieboszczka matka dała mu dziś we śnie ostrzeżenie, aby grzechami nie obciążał brata Jaśka Tetery. On sobie uważał za obowiązek otwarcie głosić przed ludźmi to, co na najbliższej spowiedzi miał, jako grzech swój wyznać: przed ludźmi i przed Bogiem usiłował zmniejszyć odpowiedzalność Jaśka Tetery.
Ale Konstanty inaczej się, widać teraz, zapatrywał na owe wyznania: brał je jako wskazówki, udzielone koledze przez kolegę w celu wyzyskania posady strzelca. „Dobry człowieczyna, uczy mię, z czego korzystać można! Strzelcowi dworskiemu nie wypada nosić zwierzyny na sprzedaż do miasta, a kłusownik łatwo to zrobić może — współka.“ Więc Sokolec znowu przystanął. Uważał swego towarzysza już nie za głupca, tylko — za dobrego kolegę, położył rękę na ramieniu jego i głosem, wyrażającym uznanie, zawołał:
— Ma się rozumieć! Ręka rękę myje, noga nogę wspiera. A powiedz mi, panie Malwa, co też z tego strzelec mieć zysku może?
— Grzesznik niczego się nie dorobi — Pan Bóg sprawiedliwie tak daje!
— Przecie mi Pan Bóg zarobku nie odbierze, — mruknął Sokolec, niezadowolony z odpowiedzi i poszedł dalej.
Oskarżenie samego siebie o grzechy przynosiło Malwie jakąś wewnętrzną ulgę; doświadczał uczucia właściwego ludziom wspaniało-