Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Strawa, a jakże! Dwie bułki chleba co tydzień regularnie przynoszą tu na miejsce.
Konstanty, w odpowiedzi na to, wybuchnął śmiechem, przypominającym ryk osła:
— Przecie człowiek nie samym chlebem żyje!
— I słowem, które od Boga pochodzi, — powiedział Malwa z namaszczeniem.
— Jakiem tam słowem! Kto ma z łaski Boga zdrowie, ten mięsa potrzebuje, okrasy dużo!... Ja przecie nie żaden wyskrobek, nie ułamek. Dosyć na mnie spojrzeć i już się wie, że taki z postu nie wyżyje.
Zabrali się, idą do lasu, a Malwa po drodze sobie myśli: „Jakich też to ludzi Pan Bóg ponastwarzał. Toć na całej mojej osobie mniej jest ciała niż na nodze tego wielkoluda.“ Pierwszy Konstanty wszczął rozmowę, zapytując towarzysza:
— Czyś pan sam podziękował im za służbę?
— Bogać sam! Wypędzili i, prawdę mówiąc, całkiem słusznie, — odpowiedział z westchnieniem Malwa pamiętny, że grzechów własnych nie godzi się zwalać na bliźnich. „Nabroiłem ja w tej służbie niemało — zwyczajnie, grzeszny człowiek.
— Musiały się wydać sprawki jakie w lesie, miarkuję sobie z tego, co do mnie rządca mówił: