Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wąsiska kasztanowate, które hakowato na dół opadały. Ruchy jego zdawały się mówić: „Okazałe gatunki świata zwierzęcego, potrzebują wielkich przestrzeni.“ Tymczasem szczupła izdebka Malwy krępowała Sokolca: gdyby nie zdjął swej baraniej czapy, zawadziłby o belkę pułapu, a grube jego nogi i ręce ciągle o coś potrącały. Ława, na której usiadł, trzeszczała, i skrzypiał stół, gdy olbrzym wsparł się na nim łokciem. Siedząc, wyciągnął grube nożyska przed siebie, spoglądał po izbie, po sprzętach, wzrokiem zdawał się zapytywać: „A gdzie ja się tu pomieszczę, gdzie będę sypiał?“
— Dobra tu będzie służba? — zapytał głosem potężnym, dla którego mało miejsca było w izdebce i wstrząsnął szybami, jak gdyby się pragnął wydobyć na zewnątrz.
— Las, pole, zwierzyna... — odrzekł z pośpiechem Malwa swoim piszczącym głosikiem.
— Ej, nie o to mi chodzi, co mam robić! Rzecz główna, czy tu dbają o człowieka, stół jaki, strawa? No i czy nie drepczą po piętach?
Malwa obchodził tyle postów, a przytem był tak wstrzemięźliwy, nieśmiały, że rzadko kiedy upomniał się u dworskiej gospodyni o obiad: on się każdego obawiał, tembardziej kobiety. To też z niejakiem zdziwieniem spojrzał na swego następcę i odrzekł: