Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wrzawa co chwila wyraźniejszą się staje i oczywiście w kierunku kotliny postępuje. Ptastwo pierzcha nadzwyczajnie, wydaje odgłosy trwogi. Musi już być źle, skoro dzięcioł zaniechał kucia dziobem, przechylił głowę, posłuchał, krzyknął na trwogę głosem urywanym i szparko frunął dalej. O z pewnością jest źle, niebezpiecznie, jeżeli ten pracowity kowal odbiega od swej roboty!
Popod pagórkiem, wśród starych, omszonych jodeł, sosen, jakiś szarak pomyka dobrym zajęczym truchtem, a coraz przystaje, bacznie kołtuje... Oj, kręci się biedak, nie wie, co robić z sobą! Z miny jego widać, że jest w rzetelnym strachu. Cała uwaga uciekającej rzeszy zwierzęcej pada na porębę... Gwałtu, jakież przerażliwe, dzikie okrzyki wstrząsnęły całym borem! Nasz zając nie może już dłużej dotrzymywać wobec tego, co się dzieje. Opuścił wygodną kotlinę, zbiegł żwawo z górki, kwapi się i on ku porębie; niktby nie pomyślał, że to zwierzę jest chore, postrzelone.
Firankę poręby stanowi las stary, rzadki, w którym wszystko zdaleka widać, jak przy latarni. Tutaj wzdłuż porozstawiani przez Malwę strzelcy czatują poza krzakami, pniami gotowi strzelać do napędzanej zwierzyny. Właśnie nasz szarak przystanął na chwilę, kiedy od strony zdradliwej linii zagrzmiały wystrzały, od których padły zające, usiłujące uciec naj-