Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pierwsze. Źle robi, kto się zbyt śpieszy. Cóż teraz począć?... Tu przeraźliwie wrzeszczą i nachodzą, a tam jest cicho, spokojnie, ale śmierć stoi na czatach. Oo, znowu strzelają! Zając się już dłużej nie namyślał i całem pędem skoków pognał przez gąszcze zagajnika na linię krzykliwej naganki. Bez namysłu teraz pędził na ukos i już miał skoczyć w owę otchłań piekielnych wrzasków, kiedy mimochodem spostrzegł, że w odległości jakich pięćdziesięciu kroków lis Kita wierci się bardzo niespokojnie. Ta okoliczność zmnożyła siłę rozpędową zająca. Wpadł pomiędzy dwóch wyrostków, którzy z kijami co tchu poskoczyli do niego i teraz dopiero podnieśli gwałt straszliwy, wrzeszcząc na całe gardło: „Oha, oha!“ Nie pozwolił się spłoszyć i wybiegł po za nagankę. Już był daleko w polu, kiedy przystanął na wzgórku, spojrzał w kierunku lasu i widział, że lis Kita wynosi się z boru prawie po jego śladach.
Gdyby zającom za dzielność wyznaczano nagrody, to nasz szarak dnia tego zasłużyłby na złote rycerskie ostrogi. Był ranny, chory, a nie dał się pokonać! Ale cóż może obchodzić dzielność zajęcza tych, którzy dopiero na półmisku oceniają, czy szarak jest smaczny?... Że go tam potem w polu zoczył kundel chłopski i, ujadając zawzięcie, ścigał przez parę minut, nie należy to już tak dalece do kroniki