Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zdrościł apetytu; one zaś stroniły od odmieńca, pozbawionego obu słuchów. Rasowe uprzedzenia mają początek w świecie zwierzęcym.
Cierpiący, ranny, wzgardzony przez swojaków, poprzestał na skromnej wieczerzy, zakropionej rosą nieba i żółcią własnej niedoli. Jakoś spokojnie cała ta noc przeszła; tylko ruch zaognił widać ranę, gdyż mocno go dolegała, przypominając, że w chorobie łoże wypoczynku ma główne znaczenie.
Rydwan słoneczny, poprzedzony jutrzenką, zaczynał wjeżdżać na niebo, wrony i gawrony witały go krakaniem, kiedy nasz szarak, zachowując wszelkie środki ostrożności, powracał do kotliny pod pniakiem sosnowym. Teraz snu potrzebował i zasnął.
Spał może godzinę, może i nieco dłużej, a zbudziło go niespokojne, wrzaskliwe pierzchanie sójek. Otwarł trzeszcze i widział w oddaleniu na murawie dwie wiewiórki, które, wydając odgłosy trwogi „guk, guk“, z nadzwyczajnym pośpiechem rzuciły się na drzewa i pomknęły ku szczytom. Jest więc coś takiego, czego on w chorobie swej widać nie przeczuwa dzisiaj. Baczność i baczność! Nasłuchywał — to tu, to tam zwracał uszy. Gdzieś w oddaleniu rozlegał się szum stłumiony, jakiś gwar, stuk, szelest... Oho, wyraźnie słychać: „hu, ha, hop!“ I świstanie, gwizdanie, i walenie pałkami w pnie drzew, i uderzanie po liściastych krzakach.