Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jemu na koncerta chodzić, nie na polowanie!“ Są słowa, wyjęte z ust pana szafarza.
Otóż, Chylecki narobił po bagnach ogromnego zgiełku: pewnie z pięćdziesiąt strzałów padło, a nie zginął ani jeden dubelt. Wyżeł słyszał ciągle grzmiące huki strzelby, jak szalony rzucał się na wszystkie strony i w tych zapędach swoich niejednokrotnie podbiegł był do kotliny ranionego szaraka; ale przecież go nie mógł spostrzedz ani zwęszyć. Zając widział plondrującego Trezora, słyszał huczące wystrzały, myślał, że mu zagraża wielkie niebezpieczeństwo i, mimo dolegliwej rany, wyjechał z kotliny. Chylecki w tej chwili posłał za nim dwa strzały — tak sobie, na wiwat. Kto już tyle razy spudłował, sam nie ma wiary w celność swego strzału. Podrzucając w górę białe natyłki, kot wyniósł się w pola, a gdy tutaj nie znalazł miejsca dostatecznie bezpiecznego na kotlinę, znowu zawrócił do tego samego lasu, gdzie wczoraj połknął był niemało strachu.
Na otwartym wzgórku, pod ogromnym pniakiem sosnowym, który wykopano z korzeniami, znalazł sobie nareszcie schronienie. Ale widocznie nie miał chęci przepędzić nocy w lesie i o pierwszym zmierzchu poszedł chwiejnym krokiem w pole — myślałby kto, że on już łazić nie może. Do rana przebywał na koniczysku i tu spotkał kilka zajęcy, którym za-