Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wtem nagle „tarach, tarach, dwa echa piorunów rozsypały się po boru straszliwym odgłosem. Zatoczył się zając, wywrócił dwa kozły i przez chwilkę myślał, że nie żyje. Ee, kto ma wisieć, nie utonie!... Tylko dwa ziarnka ołowiu oparły się o jego żebra — przyczyna późniejszego darcia na słotę. Prędko się zerwał z upadku i poszedł, a ma się rozumieć nie folgował skokom.
To kłusownik Tetera strzelał do niego z dubeltówki pożyczonej od Malwy, no i nie spudłował. Na to się trzeba w czepku urodzić, żeby być pod lufą Tetery, a unieść duszę w ciele.
Farba ciekła z rany, zając, mimo to, wyciągał nogi, pędził na bagna, trzęsawiska, ażeby w niejscu niedostępnem rany zagoić, lub wyzionąć ducha. Ciężki wypadek z dziejów jego strasznego roku!
Spał sobie nasz szarak na mokradłach, a tu wczesnym rankiem Chylecki, felczer, właśnie się wybrał na dubelty i wziął z sobą Trezora, starego wyżła, który — jak wiemy — był ślepy i pozbawiony węchu. Nikt nie mógł odkryć, dla czego Trezor stawał do szemrzącego strumyka, jak gdyby wystawiał kuropatwę; dopiero szafarz morzelański dowiódł, że pies-wyżeł, posługujący się jedynie słuchem, robi tu, co może. Z tego też powodu pan Kacper nazwał Trezora muzykiem. „Bestya, ma słuch!