Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wszystkich razem zmysłów, aby na odległość działały potężnie i jednocześnie. Trzeba w umyśle wywołać stan jasnowidzenia, przeczucia.
Oto podchodzi, z niezrównanem mistrzowstwem, nogę za nogą stawia; uszka nastawione słyszą daleko, daleko; nos naprzód wytknięty ima wonie z takiej odległości, na jaką powietrze może je przenosić: gdy nikt nie czuje, on jeszcze zwęszy; oczy jego świecą ogniem, a dusza cała ześrodkowała się w pożądliwości smaku. Lis Kita, najsłynniejszy tu myśliwy! Przyczaił się do ziemi, idzie, pełza bez szelestu. Tylko para oczu świeci, jak dwa robaczki świętojańskie na murawie.
Spostrzegł go już szarak, także nie w ciemię bity, dobrze świadom, jak i kiedy wynosić się z kotliny. Opuścił swe legowisko tak cicho i lekko, jak gdyby stąd odlatywał na skrzydłach motyla; liść mu pod nogą nie zaszeleścił, gałązki krzewów usuwały się przed marą bez ciała. On się chyba przeobraził w ten szum boru, zlał się w jedno z ciszą i utonął w mrokach zagajników... Jak gdyby w czapce niewidymce, uszedł poza krąg zasadzki, biegł chyba w jakichś puchowych trzewikach niesłyszalności. Potem już dopiero, zwykłym zajęczym obyczajem, z całej siły uderzył w skoki. Gnał, sadził susy przez krzaki polanek, byle wypaść na pola, gdzie go już wszyscy dyabli ścigać mogą.