Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szkana przez bojaźliwych, których konieczność zmusza do otrzaskania się ze strachem. Zabobonne przeczucie nigdy tu nie opuszcza lękliwego mieszkańca i — zwykle nie zawodzi. Gdzież, jeśli nie w boru, wierzyć w demony złośliwe? Któż wie, co znaczy głos turkawki, świerszcza, puchacza? Wąż, jaszczurka, z trwogą przemykają wśród paproci, a jeszcze trwożliwiej pierzcha wiewiórka. I oczy zaślinionych ślimaków zdają się przestrach wyrażać. Nie, to nie podobna, ażeby jakieś tajemnicze istoty nie przemieszkiwały w tych brodach sędziwych świerków, jodeł, — w dziuplach wiekowych dębów, — w rdzawych bagniskach, zarosłych trzciną, tatarakiem!
Zmierzch zapada, sowa huka, ciemno, ponuro. Jeżeli się tu przedrze światło księżyca, dodaje tylko ponurości swym kontrastem owym posępnym gąszczom i dziurom. W jego blasku krzaki jałowców, kępy paproci, stoją nieruchome, jak skamieniałe. Świecenie próchna i robaczków świętojańskich, wilczych i lisich oczu, są to nocne światła boru.
Już był miał opuścić kotlinę, a trzymała go w niej jeszcze tylko obawa, ażeby ruchem swoim nie zakłócić ciszy, gdyż to może jest niebezpieczne... Ach, jak oni tu chodzą! Żeby odgłos ich kroków słyszeć, trzeba umieć imać uchem szmery spadającego na ziemię pierza i — płatków śniegu. Trzeba napiąć władze