Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mniej nie więcej tylko — pożar. W jednej chwili rozbudziłem swoich ludzi nakazując im czemprędzej pospieszyć na ratunek i sam co koń wyskoczy pogalopowałem na miejsce wypadku. Ogień widocznie musiał pochodzić z podpalenia, bo przybywszy na miejsce, zastałem trzy budynki folwarczne dość odległe od siebie, jakoto: stodołę, stajnię i owczarnię w płomieniach. W Borowcu panował zamęt nie do opisania; pan Bąbaliński stracił zupełnie głowę, służba dworska i gospodarze również; trudno też zaiste było zadanie ratować trzy płonące budynki w trzech różnych rogach podwórza, bronić reszty od zajęcia się i pamiętać o inwentarzu. Wszystko co żyło biegało tylko z kąta w kąt bez ładu i składu, krzyczało i przeszkadzało sobie wzajemnie, a nic w gruncie rzeczy nie robiło dla położenia skutecznej tamy pożarowi. Pani Bąbalińska na środku pokoju, oświecona blaskiem łuny, stała nieruchoma jak Sybilla, wykrzykując od czasu do czasu: C’est grandiose! c’est sublime mais c’est terrible! Boże co za nieszczęście! Pan Bąbaliński biegał po podwórzu, wydawał sprzeczne dyspozycje, łapał się za głowę i lamentował. — Moje merynosy nie zaasekurowane! — wołał w ostatniej rozpaczy i zwątpieniu. Panna Leokadja stała poważna i milcząca, przestraszona a podziwiająca zarazem mimowolnie ten straszny a malowniczy widok.
W jaskrawem oświetleniu wydała mi się piękniejszą i wznioślejszą niż zwykle.