Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

klęczkach w słodkiem upojeniu miłości błagałem ją, żeby mi powiedziała, czy chce zostać moją żoną, a ona odpowiadała mi na to szalonym wybuchem śmiechu. Gdym się chciał gniewać o to i gdym pytał o przyczynę tej niewczesnej wesołości:
— Nie pytaj o nie — mówiła — kochaj póki możesz i chcesz, nie nasza rzecz co potem będzie. Czy ci tak bardzo źle niewdzięczny! — kończyła rzucając mi się na szyję.
Naturalnie, że argumenta pocałunków były silniejszemi od wszystkich moich i tą bronią zawsze pokonany zostałem. Żyłem więc nie myśląc o pojutrze i zapominając o całym bożym świecie.
Państwo Bąbalińscy z panną Leokadją nie egzystowali już prawie dla mnie, nawet z Kuryszkinem i markizem rzadko się widywałem. Poczciwa trente et quarante dostarczała mi pieniędzy na przejażdżki, wystawne życie i kosztowne prezenta dla pani Sydonji. Lecz niestety! podobne pałace na lodzie nie długo wytrwać mogą! Jednego dnia nastąpiła konieczna katastrofa. Zgrałem się zupełnie co do grosza.
W tak smutnem położeniu, pobiegłem natychmiast do markiza z prośbą, żeby tenże wyświadczył mi przyjacielską usługę pożyczenia paru tysięcy franków. Markiz oświadczył gotowość, ale zarazem dodał, że będę musiał z jaki tydzień poczekać, bo wszystką swoją gotówkę oddał przed kilku dniami Kuryszkinowi, który szczęśliwym sposobem przegrał na słowo do jakiegoś Anglika