Strona:Adam Asnyk - Panna Leokadja.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dwadzieścia tysięcy franków i sam teraz oczekuje na mającą nadejść przesyłkę z Hiszpanji.
— Więc i do Kuryszkina nie ma po co chodzić! — wykrzyknąłem w ostatniej rozpaczy.
— Nie ma po co — potwierdził markiz, ale dodał — musimy znaleść jakiś środek, jeżeli nie możesz czekać na moje pieniądze,
— Naturalnie, że nie mogę — przerwałem.
— Otóż znam ja jednego lichwiarza, który ci pożyczy na weksel na moje poręczenie, ale to smutna ostateczność, bo cię z góry uprzedzam, że cię zedrze, lepiej więc żebyś się obywał czas niejaki.
— Prowadź mnie kochany markizie do niego. Cokolwiek przyjdzie stracić, muszę mieć pieniędze.
— A więc dobrze, ja go tymczasem wyszukam i jutro pójdziemy do niego.
— Będę ci bardzo wdzięczny.
Nazajutrz byliśmy u lichwiarza, ten się z początku wzdragał, mówiąc, że mnie nie zna, ale gdy markiz wspaniałomyślnie oświadczył, że solidarnie zaręczy za mnie, zgodził się wreszcie. Koniec końców wystawiłem weksel na ośm tysięcy franków, płatny za miesiąc, w zamian za co dostałem pięć tysięcy gotówki.
Przez wdzięczność dla markiza zmusiłem go do przyjęcia pożyczki dwóch tysięcy franków a sam przy trzech pozostałem. Jednocześnie napisałem do mojego przyjaciela zarządzającego Wulką i opiekującego się wszystkiemi memi interesami, żeby