Strona:A. F. Ossendowski - Mali zwycięzcy.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chłopak, dobrze ustawiwszy się na nogach, mierzył z karabinu, oparłszy go o zwisającą gałąź.
Nagle podniósł głowę i rzekł ze smutkiem:
— Wielbłąd jest daleko... Strzał nie jest pewny. Kula może trafić w siostrę... Boję się strzelać!
— Zatem ja go tu ściągnę! — zawołał Czultun, lecz nie zdołał jeszcze ruszyć konia, gdy na polanę wybiegł Romek.
Zeskoczywszy z siodła, chłopak biegł naprzełaj, wprost na wielbłąda, krzyczał i wymachiwał rękami.
Wielbłąd natychmiast spostrzegł go.
Rozpuściwszy rozkraczone w biegu nogi i podniósłszy ogon, z rykiem pędził na spotkanie nowego wroga.
Romek nagle zmienił kierunek i pobiegł w inną stronę. Wielbłąd nie mógł odrazu powstrzymać swego pędu. Z trudem zwalniając go, niezgrabnie zawrócił i znowu ścigał chłopaka.
Dwa razy powtórzył swój manewr Romek. Biegł po głębokich zaspach śnieżnych, zapadał się w nich, czuł, że nie może złapać tchu, że lada chwila upadnie.
Kombinował więc w sprytnej głowinie, gdzieby się mógł ukryć. Postanowił dobiec do samotnej