Przejdź do zawartości

Strona:A. F. Ossendowski - Mali zwycięzcy.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rogami, przeszedł tak blisko Romka, że wypuszczona strzała po brzechwę utkwiła pod łopatką zwierza.
Argali dał olbrzymiego susa, usiłował biec za zmykającem w szalonym pędzie stadkiem, lecz nagle ukląkł, głowa mu zwisła bezwładnie i mgłą zaszkliły się oczy. Padł, głośno chrapiąc.
Czultun już biegł do niego i dobił go nożem.
Zdobycz była piękna, lecz Romek czuł się nieswojo. Dręczył go wstyd, że wykorzystał ciekawość argali, podszedł go, zabił podstępnie.
— Nie jest to myśliwski sposób! — pomyślał i nie chciał patrzeć na swoją zdobycz, z której Mongoł, cmokając głośno, zdzierał skórę i wycinał ostrym nożem najsmaczniejsze kąski mięsa.
Obładowani zdobyczą weszli na kamienistą równinę i zaczaili się w skałach.
Czultun uważnie oglądał widnokrąg.
Spostrzegłszy obłoki piasku z majaczącemi w nich sylwetkami dzikich koni, wybiegł z ukrycia i pomknął ku nim.
Długo nie powracał. Romek zaczął się już niepokoić o przyjaciela, bo mrok zapadał szybko.
Nareszcie postanowił rozpalić ognisko, aby Czultun mógł łatwiej odnaleźć kierunek.
Dopiero o północy powrócił zziajany Mongoł.
Jednak w oczach jego świeciła radość.