Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/093

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mój syn... ten oto. Kuba, wszak oddałeś telegram w zeszłym tygodniu panu Barrymore’owi w zamku, co?
— Tak, ojcze, oddałem.
— Do rąk własnych? — spytałem.
— Był na tę chwilę na strychu, więc nie mogłem mu oddać do ręki, ale dałem depeszę pani Barrymore’owej, a ona przyrzekła, że ją natychmiast zaniesie mężowi.
— Czy widziałeś pana Barrymore’a?
— Nie, panie; mówię przecież, że był na strychu.
— Skoroś go nie widział, skądże możesz wiedzieć, że był na strychu?
— Toć jego własna żona musi chyba wiedzieć gdzie bywa! — wtrącił pocztmistrz tonem zniecierpliwionym. — Czy nie otrzymał depeszy? Jeśli zaszła jaka pomyłka, to niechaj pan Barrymore sam poda skargę.
Dalsze badanie wydało mi się bezcelowe; okazało się zatem, iż, mimo wybiegu Holmesa, nie mieliśmy dowodu, że Barrymore nie był przez ten cały czas w Londynie. Przypuśćmy, że był — przypuśćmy, że ten sam człowiek, który ostatni widział sir Karola przy życiu, pierwszy szpiegował nowego dziedzica po jego powrocie do Anglji. I cóż stąd? Byłże narzędziem osób trzecich, czy też miał własne złowrogie zamiary? Jaki miał cel w prześladowaniu rodziny Baskerville’ów? Przypomniało mi się osobliwe ostrzeżenie wycięte z wstępnego artykułu Times’a. Byłoż to dzieło Barrymore’a, czy też kogoś, który chciał pokrzyżować jego plany?