Strona:Żywe kamienie.djvu/426

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

spęczniały skronie. Lecz tym razem już nie trwoga, a dziwna gorzkość wykrzywiła mu wargi. Co widząc ona, doskoczy doń — z tem drapieżnem wyszczerzeniem szczęk, jak owo u tej pół-kobiety, pół-tygrysicy na żywym spiżu opodal. — „Moje ty kochanisko najwierniejsze!“...
I pocałowała go w te wargi gorzkie.
Głową w dół runął całem ciałem na ziemię. A powalony na wznak zasiepał rękoma, zatupotał jak koń. Chłopisko było mocne, bo oto głowę raz jeszcze podjął, na łokciu ją wsparł. I wystawił oblicze potwornej, sinej purpury: — za pocałunkiem onym już się snadź rozpękiwały pod skórą kruche żyły pijaka. „Ratujcie!“ — zabełkotał w nim, duszy już chyba samej na wspak, ślepy instynkt życia; jakby wzywał na ratunek blizkich jakowychś, których koło niego nigdy nie bywało. Poczekawszy tedy daremnie, opadł znów.
Okrutny, gardłowy stęk, jak w rzeźni, wypełnił izbę całą.
Z pod pieca wymknęły się nagle szczury i, przewijając się koło tego ciała, migały zaledwie futerkiem swem skrętnem i ogonem łysym. Najśmielszy z nich, wdrapawszy się na but, wystawił wreszcie ryj węszący. I aż nosek zmarszczył pod lubem tchnieniem rozkładu. A dziwi się czarnemi perełkami oczu, że palce mistrza, — i w tej jeszcze chwili! — lepią jakby w glinie kształty jakoweś; to znów podrywa się ręka, niby z młotem w garści: gdy ciało już gnić poczyna, utrudzą się jeszcze dusza tworzeniem