Strona:Żywe kamienie.djvu/422

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czyniło wyraz tak gorzko urągliwy: „Czego ci żal w życiu?!...“
Zadumał się jakby nad jej pytaniem niemem. A ramię wyciąga poniewoli w stronę kuźnicy. Aż, z głębi piersi chyba wydarte, załkanie wstrząsnęło nim nagle:
„Świecznika przed ołtarz nie dokończę kościołowi!“...
I widzieli stróże, a zbiry z ulicy, jak przy otwartem oknie wykusza pada oto na klęczki chłopisko to olbrzymie, jak wtula twarz i brodę w jej kolana, — jak szlocha całem ciałem u nóg pani Śmierci.


Ona to chyba podjęła go z klęczek i usadowiła przy stole, na swojem już teraz krześle: — sama gospodarzy w tej chwili. Oto dzban, już wysączony, za jej ręki dotknięciem napełnia się winem po wręby. A że mistrz zamilkł, przemówiła teraz ona.
„Byś się nie bał! — powiada, nalewając mu szklenicę. — Zuch! — zderza i rozdzwania puhary. — Z jakim żeś ty djabłem pakt zawarł za cenę własnego życia oddanego spiżom?... Choćbym ci przedłużyła dni twoje, wiem: strawisz je wszystkie w utrudzeniu samotnem — nad tem owo Drzewem Życia, za resztę własnego żywota. Pocoć to, człecze?... Pij! Zuch!... I odęło-ż się to serce na życie i ludzi, ku najsmutniejszej dla się doli, w czynieniu dzieł nad życia miarę i kres. Takeś się to do mnie wciąż palił, — wieczności opętańcze! Do mnie!“