Strona:Żywe kamienie.djvu/421

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ujrzał piszczel i kostkę za łydkę całą, gnat biały za udo i, pustą aż po krzyże, miednicę kości łonowych.
Odrzuciła go groza pod piec. I zatargała własnemi jego rękoma ten łeb nietrzeźwy. Nieufając swym oczom, podbiega do stołu, chwyta w garść lampę, podejmuje ją wysoko. I patrzy z pod dłoni.
Na tapczanie leży szkieletem nagim śmierć w postaci własnej, — kir stargany osunął się na podłogę.
Pot kroplisty, już po raz drugi tego wieczora, jął mu zalewać czoło. I znów poczerwieniała szyja, posiniały skronie. A żyły tak się wzdęły na nich, że słychać było nieomal w izbie bicie tych pulsów. A gdy mu i garście oto własne rozchylać się jęły przed oczyma jakowymś skurczem drgawkowym, sam instynkt rzucił go w stronę okna.
Ona zerwała się wobec tego z tapczana i zbliża się doń.
Widzi przed sobą tylko tę jej czaszkę, w tej chwili ponuro opuszczoną na żebra, a tak śliską na ciemieniu i potylicy, że się odbijał w niej kuźnicowych żużli blask, czyniąc z niej samej, gdyby spiż żywy po nocy.
On już tylko włos wichrzył nad czołem i przysłaniał dłonią oczy.
A gdy znów spojrzał, widzi ciemnię tych oczodołów bez dna i tę ohydę nagich, zębiastych szczęk pod zapadlinami policzkowych kości, — co wszystko