Strona:Żywe kamienie.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lancelot po upływie roku na zamku schody. A w kroków prędkości płaszcz jego tak się baniasto podwiewał, że zdawał się rycerz jak ten pani Ledy pogańskiej łabędź biały.
Sklepień chłód, żubrów łby brodate u murów, śród pawęży i łuków na ścianach, korytarzy echowe pustki i nagła głuchość kobierców pod stopą... W chłodnem bezludziu ław, między granitowemi słupami, królowała stolnic martwica: puste były trony oba.
Powitał go książę-dworak głosem dla dostojności miejsca zciszonym: „Zostaniesz waść przyjęty in logiam, w rozmównicy, co jest znakiem osobliwej przychylności królowej pani“.
„Po roku, z trudem odnalezionego, siłą nieomal przywodzisz mnie tu, książę“.
„Kazano“.
Owóż i niewieście komory złotogłowiem na ścianach i bagdadzkim dywanem w takie zacisza stłumione, że ledwie się w nich słyszeć dały miękkie pobrzęki strun — wraz zamilkłe. Oto z ław i skrzyń zrywają się panny i, ręce na piersiach krzyżując, kłonią swe główki. W ukłonie posuwistym, a ramienia pod płaszczem rozmachu, chylą się głęboko rycerz i książę.
Kroczą panowie poszumni, szmera za nimi niewieściego dworu pogwarek.
Lecz oto komnata rycerstwa strażniczego pełna; stoją pod ścianą w surowości wejrzeń okrzepli, o pawęże barwiste wsparci. Za nimi dźwierze o potężnych antabach i zaworach, niczem wieko cedronej skarbnicy. „Tuć jest!“ pomyślał. A gdy wniósł oczy do góry