Strona:Żywe kamienie.djvu/321

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale jemu nie do opowiadań żadnych było już w tej chwili. Zmąciła się w nim powaga i surowość cała. Zaś jedwabista ochłodność jej ramienia, wyczuwana szyją, parzyła go w tej chwili, jak pokrzywa, w tem przypomnieniu gwałtownem, — że wszakże to jej ciało tak niedawno jeszcze..?!
Chwycił ją znowu za ramiona i trzęsie z całych sił.
„To jedno powiadaj mi, — szepce gardłowo nad nią. — Na twoją i moją duszę, prawdę mów! — nie djabeł-że to był chocia?!..“
„Któż tobie znowu?“ — żachnie się, bardziej zdumiona, niźli zagniewana tą przerwą w pieszczocie. — Któż tobie znowu?“
„Herold on?!..“
Ledwie to rzekł, już po łbie dostał, — że przypomina. Że zaś dobrą chwilę miłości tak przykro zepsuł na samym początku, — „niech przepada, skoro taki!“
Zepchnięty z kamienia, przewrócił się tuż obok. A powstawszy z ziemi, zawija się w swój połaszcz i mruczy:
„Na ten koniec — ja obity zostałem!“
Ale ona nawet pomyśleć mu o sobie nie pozwala: rozsierdzenie swe na żale mu przekłada, — że ją teraz zazdrością swą zanęka, zamorduje powoli. I pókiż to tego będzie?!.. Zechce ją może zanudzać akuratnem rozpytywaniem bakałarza: quis? ubi? quomodo? quantum?.. A przecie w kochaniu jest rzecz główna, nie w tem, co się komu przytrafi.