Strona:Żywe kamienie.djvu/320

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

strumieniem kwiaty tkały, osadzając je na łodygach traw.
„One?!..“
Objęła ją nagle sapliwa nad tem zaduma. Podbródek wtłoczyła w dłonie i patrzy, a raczej słucha oczyma, co dalej będzie. Coś się tam kłębi, coś mota żywo w tej głowie. Więc on podsuwa temu motkowi jeszcze jakąś tam nić, powiadając, że one takie były zawsze zwiewne ku śmierci, iż wystarczało wyrwać im jeden włosek, a umierały natychmiast.
„Ee?!..“ — zdumieniem aż nieufnem spojrzała nań. I w tejże chwili obie jej ręce poderwały się ku włosom na ciemieniu, — by poprawić roztargane, przygłaskać nieco dłońmi. A przyłapana uśmiechem jego na tym odruchu bezwiednym, zarumieniła się aż po uszy. I przyznaje ze skruchą, że jest bardzo niemądra.
Jemu podobała się widocznie ta niemądrość, bo głaszcze ją długo po dłoni.
Tem ośmielona przysiada się doń znów na kamień, — z przyjaźnią zresztą tylko; nie naprzykrza mu się wcale, niech Bóg broni!.. Smutne jest jednak takie sztywne siedzenie w przyjaźni; więc się przytuli tylko nieco, ramieniem szyję mu ogarnie, przy sposobności wąsy mu poprawi. — I zaszepcze przytem niskim nagle głosem:
„Te usta twoje... Daj!...“
Zresztą cicha jest przecie i uległa w wiotkości przytulenia.
„Opowiadaj. Mów.“