Strona:Żywe kamienie.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na gościńce, byle w światy dalekie! Przez mury i rowy miejskie jak kot przeleźć gotów każdy z żaczków grodzkich, gdy poczuł w sobie dar do igry jakiej, lub gorliwość do nauki. Za bramą, — myśli, — u dróg rozstajnych zbierają się pewnie stare igrce, oraz żaki ze wszystkich szkół świata zbiegłe, — ci wiedzą: gdzie, jaki mistrz, jakiej wiedzy uczy? A z nimi wolna droga — w światy dalekie, we wszystkich królów ziemie!..
Na ulicach grodu pusto było i głucho. Tylko z wieżyc a baszt hukały sówki ponurym śmiechem po nocy. Tylko nietoperze miotają się wokół tych głów młodziańskich, tam i sam, jakby nici uroku snując niewidne, jakby znaki zaklęcia kreśląc w powietrzu. Kto zaś gadkom o rybałtkach wiarę dawał, temu zwidywały się jakoweś wyloty z kominów dalekich. Ale dobrze ich nikt nie rozpatrzył, bo za przeżegnaniem się ginęło to z przed oczu.
Pod płaszczem gwiezdnej ciszy, w surowej pogrozie kościoła, zło samo sidłało dusze kuszeniem na tułactwo.
„Przeklęte niech będą waganty i sztuki ich wszystkie! Przeklęte niech będą powieści żonglerów!“ — złorzeczył na swem łożu każdy człek stateczny w trosce o dusze młode.
A gdy chmura dymu buchnęła nad dachy i zakołowała się w rudych kłębach pożogi, gdy łuna naświetlać jęła ulice, a po oddalach zagrały rogi na trwogę, — ludziom statecznym wydała się i ta ponurość chwili czemś oczekiwanem prawie. Dzień był