Strona:Żywe kamienie.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nad miarę rozpustny, noc zasię jeszcze gorsza — tą gorączką śród młodzieży, porywaniem się jej na ojców z gębą buntu pełną, odgrażaniem się jakowymś rozruchem, który gotuje się w grodzie.
Zaś te ludzisk pośpiechy ze stągwiami lub ciężkiemi kubły, — ich dziwacznie pogięte postaci, wynurzające się z mroków w mruganie czerwonego blasku, — wzniecały przypomnienie dusz czyscowych pod brzemionami pokuty. A cóż dopiero biało-czarnych mnichów nagłe zarojenie się na ulicach! Niejeden domini canis biegł z nosem tropiącym i chwytał w nozdrza zalot djabła w grodzie, gorsze jeszcze pomsty boże obiecując Sodomie i wysłańcom szatana, — co oznaczać miało: grodowi i wagantom.
Przyczem wskazują groźnie na kościół w oddali.
I zaprawdę: podświetlone łuną poczerniały jeszcze bardziej obie wieże, zaś tum cały wydaje się teraz, ni to w górę zaklęty olbrzym, który na kolana padł i pręży ku niebu ramiona oba, pomsty nieba wzywając na miasto grzeszne.
A niedaremnie, ponoć. Co chwila odblask pożaru błyskawicowem rozdarciem nocy pada na kościoła szczyty. A w rozwidniony znagła zacień onych krużganków i podcieni na wyży, pod łukowe wystrzępienia wnęk, wstępują blade mary kamieni żywych. Ocknięte grodu popłochem, ruszyły snadź i święte postaci z pod baldaszkowych nyż, — snują się z pacierzem po błędnikach wież, zażegnywując od ognia dom Boży... Tak rozedrgała się górą, u murów, gęstwa tajemniczych po nocy cieniów tumu; aż