Strona:Żywe kamienie.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„Bo za malutkie to na stępory twoje: tak gadaj!“ — obraził się żak całkiem.
I odrzuca to wszystko gdzieś w kąt, pod ławę. Jakoż opróżniają się w ten sposób sakwy niejedne z rzeczy niebezpiecznych, — jak uważają w tej chwili waganty.
Baczy lekarz na ten ich gorączkowy niepokój; kiwa głową nad płatnerzem:
„Oj, te kowale! duchy rozruchu w każdem mieście najgorsze... Możebyś nam jednak powiedział, jaka to sprawa jest, za którą gardłujesz?“
„Jakto, nie wiecie?! — zdumiał się, rozkładając ramiona. — Gdy całe miasto o idącym rozruchu już pogaduje? I że wy właśnie tej nocy rozpocząć go macie?“
„Ładny kwiat!.. Pokumajże się tu z wagantami i pij potem to piwo, jakie fama dla nich nawarzy. Owo, gdzie się kończy wolność wasza, igrce! Każdy z was jest conajmniej przez pół takim, jakim go chce widzieć fama i ciekawość ludzka.“
„Stawasz się w końcu takim, “ — przytwierdził cierpko gadkarz z twarzą gołą i sprośną.
„Nie poradzicie, chłopcy, i tym razem przeciw famie i oszczekiwaniom publiki! Teraz gotówem wierzyć z płatnerzem, że, radzi, nieradzi, bić się dziś będziecie, — nie wiedząc nawet dobrze, skąd i co zacz są ci panowie. I dokąd was powiodą... A mistrze to nielada w zamącaniu rebelii: bo gdy zuchom pośród was ,wolnością’ pochlebili od proga, ćmom między wami, widzę, ogień rozpalają chłonący, by reszcie