Strona:Żywe kamienie.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pętle desperacyi zarzucić na szyje. Tak się zawsze rozruchy wszczyna.“
Wejrzeniem dzików w ostępie wyzierają teraz waganty ku obu rycerzom. Pochwyci dziewka te ich spojrzenia i, ująwszy się pod boki, natrząsa się nad nimi zdaleka.
„Oj, durneż wy, durne!.. Po tem wszystkiem, co dziś na mieście było, nie odgadnąć odrazu, co za jedni są ci panowie!“
Żonglerzy, a za nimi goliard, doskoczą do niej czemprędzej, zdaleka już rozpytując niecierpliwemi gestami. A lekarz wydziwia za nimi, jak to kobieta każde pismo zawczas nosem zwęszy, gdy nasza natura męska wszystko dopiero wyrozumieć musi głową, domacać łapą. A najbardziej niewczesne w życia każdej sprawie są, wiadomo, igrce sztuk wszystkich.
„Bój się Boga, kobieto, — woła ku niej, — zrób tu co, zarządź jakoś, bo...“
„Już ja tu z nimi..! Siadać!“ — przytupnie, odpędzając ich od siebie.
Obsiądą posłusznie ławy.
„Wina dam.“
„Dawaj,“ — nie uradują się tym razem, lecz westchną.
A że, mleczna w przyszłości baba, dziewką była tymczasem, więc bodaj beczki mlekiem pokarmi „toto,“ — jak z urągliwym wobec lekarza gestem obzywa rybałty. A jednak przed rycerzami dybiącymi na tych chłopców zdrowie i życie zastawia jakby sobą „to-to“: — pod boki wciąż ujęta, odyma się jak