Strona:Żywe kamienie.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„Pojrzyjcie: jestże w ludziach dzisiejszych taka moc i siła? Wyższego to świata nawiedza nas wędrownik.“
Zasapią gromadnie.
„Pouczają mądre żydy, — przypomina jeden z nich z otrząsem zalęknienia, — że nie zgadniesz nigdy, jakie słowo nasze i kiedy ziścić się może nagle w życiu. Któryż to prawił dziś w piekarni o..?“
„Pozdrowienie wolnym!“ — zadudni nagle, jak ze studni, z pod zawartej przyłbicy onej zbroi u proga.
Nie przywykli waganty do tak szanownych pozdrowień. Pokłonią się po raz wtóry głęboko.
„Cześć ci, panie!“
Żaki poskoczą oporządzać dla niego stół w wysokiej nyży pod oknem. Ten rękawem, ten czapą, czyszczą ławę, na której zasiąść miał gość tak znamienity. On tymczasem ruszył było od proga z pochrzęstem zbroi i jakby przystękiem pod dźwiganym jej ciężarem. Za tą kolumną ze śpiżu teraz dopiero ukazał się rycerz drugi. Ten zda się jak to źrebię przy klaczy ciężkiej, — aż poskoczny prawie w giętkości swej kolczugi czarnej pod purpurowym płaszczem... „Lancelotowej zbroi barwy!“ — przypominają żonglerzy atrybuty bohaterów swoich.
Zatrzeszczała ława pod tamtym wielkim. Utrudzon snadź jest wielce, bo niebawem słania się oto i pokłada na niej, wsparty głową o kułak pancerny.
I widzą żonglerzy: —
... przyłbicy cień omracza go aż po piersi; niczem dziób ponury sterczy nanośnik hełmu; broda