Strona:Żywe kamienie.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pancerna, gdy z lewa osłania go niemal po szyję pawęż czarna w srebrne ćwieki.
Goliardowi chyba po raz trzeci uderzyło do głowy wypite dziś wino, gdyż porwie się oto z ławy, kilka kroków postąpi i zatoczy się nagle w tył, aż póki się o stół w drugim końcu izby nie oparł.
„Wszelki duch Pana Boga chwali!..“ — krzyknie z dłonią przy oczach.
Obskoczą go żonglerzy i poczną rozpytywać gorączkowo, czy tego rycerza spotkał już był gdzie w grodzie: — dziwne bo słuchy krążyły pod wieczór między ludźmi, jakby błąkali się dziś po mieście przez nikogo nie poznani...
„Na ulicy złotników i płatnerzy, — odpowie im wreszcie głucho. — Przypomnijcie, panowie, jakem was zaklinał, byśmy tam poszli.“
„Po co?“
„Świat tam wykuwają wyższej piękności i mocy.“
„Więc co z tego?“ — żachną się niecierpliwie.
„Oczyma bodaj odnowićby nam w sobie on głód... Bez tego czemże nasza dola wagancka, — mówiłem... A skorośmy nie poszli, przyszło do nas samo.“
„Co?!“ — zaszepczą w popłochu.
„A onoż to.“
„Niby jakie: zło?!“
„O złu lekarz tu wiele opowiadał. Za złą wymową sumienie następuje nieme... Nie człecze ciało w tej zbroi siedzi.“
„Ee!“ — przerażą się ogromnie mimo nieufności.