Strona:Żywe kamienie.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Oto wielki bęben na wózku ogłasza gromko ich przybycie.
A ów zgiełk i gwar wielojęzyczny, jakim wypełnili wraz ulice, zdał się niejednym uszom dziwosłuchem wróżbnym, niczem blekot żórawi, słyszany niegdyś nad miastem. „I prawdziwie — zamyślali się ludzie na widok tego ciągu wędrownych, — czemże wolność człecza gorsza Bogu od ptaszej? Siejemy, bo i zbieramy troski nasze na jednej wciąż grudzie. Zwędrowali oni tą porą światy: napatrzyli się, nasłuchali, namądrzyli, — hej!“
Tak to w smęty miejskiej ciasnoty, między życia smutniki spadały nagle z szerokiego świata życia igrce.
W pstrym tłumie wagantów ledwie odróżnisz linochoda w blaszkowym stroju rycerza i z tyczką grochową w garści. Obok stąpa niedźwiednik z bestyą srogą. I ognia pożeracz. I siłacz okrutnie gruby, który konia barami podźwignie. Zaś ku zaciekawieniu najbardziej opieszałych wkracza oto w miasto i skoczka piękna, wystawiając dumnie pierś całkiem gołą. Przy niej to chłopię w gieźle jeno: menestrel gęśle strojący pod uchem.
Oklaski powitają pieśniarza. I nie milkną w tłumie.
Póki z gromady nie wyskoczy fabulator z gębą gołą i sprośną, barwami szat obcisłych, rzekłbyś, przepołowion na żółtą i kraśną połać człeka. „Hej! — witają ludzie gadkarza, — idzie rózga na mnichów i kropidło na nich szatańskie! Z pyszna