Strona:Żywe kamienie.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I stargnął z ramion płaszcz swój drogocenny, mnie go w gniewnych rękach.
„Bacz, dajęć tę jałmużnę za dusze wszystkich grzesznic, ludziom nazbyt miłych, — za to przydawanie życiu skrzydeł lekkości! — za ich wojnę z świata smętem!“
Chciwie chwyta śmierć w szpony swoje bodaj płaszcz jego tymczasem.
Daremnie pan szczodry płaszcz zbył, daremnie grzechem myśli grzechy cudzych czynów salwował, daremnie życie człecze przed grzechem, djabłem, trądem i śmiercią sobą rycersko zastawiał, — własne serce tylko dolą człeczą obciążył.
Jak opodal ten rycerz błędny drugi, szukający już tylko w sercu swojem Graala: — jak brat franciszkanin śród trędowatych.
W zadumie nad dolą człeczą owiało ich obu onym czyścem ducha: acedią, która jak dymami kadzideł pogrzebnych i kirem żałoby przysłania nam świat cały. —
Huczą ulice wciąż. Zewsząd rozgiełk się niesie, jakby całe to miasto żyło jeno targiem nieustającym. Gromadami szpaków obwołują kupcy, wciąż jedno, kołem. A gdy się w tych pokrzykach zwadzą, naszczekują na się, jak te psy z za kramów. Krzyczą lekarze z pod kościołów o ziół swoich mocy skutetecznej; krzyczą cyruliki z pod swego znaku nogi obciętej, zachwalają swe cęgi i noże; krzyczą klasztory prośbami kwestarzy; krzyczy kościół obwoływaczami śmierci, lub głosem zakrystjanów w świąt następnych obwieszczaniu.