Strona:Żywe kamienie.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w myślach nawet grozę miecza zawisłego nad nim. I oto zadumał się, już nie nad swoją, lecz nad człeczą dolą.
Napatrzył się w sukiennicach doznań pospólstwa i rozważa, że wszystko to razem byłoby jeno gnuśnemi targi i przetargi mieszczan, gdyby przypadek nie wwiódł między tłumy — ot, jakiegoś tam gładkiego lica pod róż wiankiem i wesołych oczu młodości dziewczęcej. I przybyło rojeniu się tu ludzkiemu gdyby skrzydeł lekkości, na których zakolebała się ludziom jakby ochota sama i radość życia serdeczna! Motyl jasnobarwny, rzekniesz, — Psychy wysłannik, powiadają goliardy, — zatrzepotał tu nad gnuśnemi głowami. I spalił się ćmą u pokusy pierwszego kramu... A z doli człeczych wyjrzały, jak te ohydne maszkary smutku: — grzechów lęki, djabły, kar doczesnych pogrozy, trądy i śmierć sama.
Oto, wychyliwszy się z za węgła, następuje wprost na niego ten ruchomy słup kiru. I kracze swoje z pod krzyżowej larwy:
„...Wymódlcie duszę z czyścowej udręki, wyzwólcie jałmużną.“
Łokciem i kułakiem odepchnie rycerz od się śmierć, nałażącą nań tak niecierpliwie:
„Jest dosyć dziadów pod kościoła progiem, by omadlały grzechy nasze młode! Dosyć djabłów cupi na kościoła zrębach, by straszyły sumienia stare! Takiego dziada i djabła takiego za cały kościół w piersiach mieć — kobiet to rzecz... Więc ci pacierza nie dam, — jałmużną raczę.“